niedziela, marca 09, 2014

Rozdział 9 (44). "Spójrz na to z innej perspektywy"

"Budzę się w popiele i pyle
Wycieram brwi i pocę się rdzą
Wdycham chemikalia

Łamię się, kształtuje się,
Odłączam się od więziennego autobusu.
To jest to, apokalipsa

Budzę się, czuję to w mych kościach
To wystarczy by rozwalić mój system.
Witam w Nowej Erze, Nowej Erze."


- Imagine Dragons- Radioactive

*Megan*

     Obracałam w palcach zdjęcie. Było stare i zniszczone przez czas. Był na nim uśmiechnięty dziesięciolatek, o niebieskich oczach i czarnych włosach. Richard.
     Ciągle nosiłam je ze sobą. Tak już zostało. Nie żałowałam, że moje życie się tak potoczyło. Było wiele upadków, źle podjętych decyzji. Kiedyś chciałam wszystko odwrócić. Marzyłam o tym, by moi biologiczni rodzice nigdy mnie oddali, a ja nigdy nie zostałabym przestępcą. Ale czy wtedy nadal by żyli? Czy Richard by żył?

     Kiedyś ja i Damian wędrowaliśmy po mieście. Wtedy pierwszy raz powiedział mi o swojej matce. To było zaledwie kilka tygodni po tym, jak zamordowano jego ojca.
     - O co spytałabyś swoją matkę, gdyby jeszcze żyła?
     Pamiętam, że wtedy stanęłam. Opuściłam głowę i zastanawiałam się dłuższą chwilę co odpowiedzieć. Tak na prawdę wiedziałam, o co bym ją spytała. Damian patrzył wtedy prosto na mnie, wzrokiem tak przenikliwym, jakby wyciągał odpowiedź z mojej głowy.
     - Dlaczego mnie zostawiła? Pewnie o to bym ją spytała.
     Wtedy spuścił wzrok. Wiedziałam, że coś nie daje mu spokoju.
     - Moja matka zaplanowała każdy dzień mojego życia. Nie potrafiła zaakceptować rzeczy takimi jakimi są. Chciała mieć na wszystko wpływ. Na mnie. Na ojca. Gdybyś mogła wybrać, co byłoby dla ciebie lepsze?
     Nie odpowiedziałam mu. Ale to samo w sobie było odpowiedzią.
     Ktoś otworzył drzwi. Nie odwróciłam się, wiedziałam że to Richard. Sam zaproponował, żebyśmy dziś porozmawiali. Miał wiele pytań, ale wolał się z nimi wstrzymać. Wczoraj sprawą pierwszorzędną była Kori i Mar'i.
     - Siedzisz tu od rana?
     Spojrzałam przez własne ramię. Podszedł bliżej i usiadł obok mnie. Miał zmęczony wzrok, jakby całą noc nie spał. Na widok zdjęcia w mojej dłoni uśmiechnął się lekko.
     - Nadal je masz.
     - Nie mogłabym wyrzucić cię do kosza.
     Schowałam fotografię do kieszeni spodni. Przez chwilę milczeliśmy. Nie widzieliśmy się tak długo, ale żadne z nas nie wiedziało co powiedzieć. Po prostu patrzyliśmy pusto przed siebie.
     - Czy to właśnie ten moment, w którym gratuluję ci że zostałeś ojcem? - spytałam, kładąc się na łóżko. Wbiłam wzrok w sufit. Richard roześmiał się krótko. Uśmiechnęłam się szeroko.
     - Ciągle nie mogę w to uwierzyć.
     - Ale... cieszysz się? - Odwrócił się w moją stronę.
     - Tak. Cieszę się.
     - Jak słodko - rzuciłam.
     - Kori mówiła, że się zmieniłaś. Chyba nie aż tak bardzo.
     - Mówiłam jej, że jestem świetnym kłamcą - pokręciłam głową. Zaśmiał się krótko. Dobrze było znów go słyszeć. Wiedzieć, że nic mu nie jest.
     Opowiedziałam mu, jak założyliśmy Ruch o przetrwanie. Był trochę zdziwiony, że Willow też tam była. Pytał o Srebrnych, o Rachel, Victora, Kori, nawet Tima. Chciał wiedzieć jak sobie radzę jako przywódca.
     - Nie lubię być za wszystkich odpowiedzialna. Szczególnie w takiej sytuacji. Ale chyba nie mam zbyt dużego wyboru.
     Dopiero na końcu spytał o Damiana. Powiedziałam mu to, co sama wiedziałam.
     - Wychowywała go matka. Szkoliła go Liga, od kiedy skończył cztery lata. Nauczył się zabijać, szantażować, zastraszać. Talia chciała, by był jej własną bronią. Nic mu nie powiedziała o ojcu, a Bruce nic o nim nie wiedział. Dopiero gdy miał dziesięć lat przedstawiła ich sobie.
     - Jaki on jest? - zapytał po chwili ciszy.
     - Zamknięty w sobie. Nie dzieli się problemami, woli rozwiązywać je samotnie. Jest też trochę impulsywny. Potrafi logicznie myśleć, ma umysł detektywa, jak jego ojciec. Jest agresywny, nieufny. Robi wszystko po swojemu, rzadko obchodzą go czyjeś rady. Ale ma też inną stronę. Umie się uśmiechać, powiedzieć coś miłego, nawet płakać. Tylko że nie chce okazywać uczuć. Matka wpoiła mu, że takie zachowania świadczą o twojej słabości.
     Westchnęłam. Richard nie wiedział co powiedzieć. Odwrócił wzrok i ściągnął brwi. Byłam ciekawa, o czym myśli. O Damianie, czy raczej o Bruce'u? Współczułam im obojgu. Damian musiał patrzeć na śmierć własnego ojca. Richard i ja już to raz przeżyliśmy. A on po raz kolejny przez to przechodził.
     Podniosłam się i usiadłam obok niego. Położyłam mu dłoń na ramieniu i spojrzałam współczująco. Nie znosiłam tego uczucia. Cierpiał, a ja nie wiedziałam jak go pocieszyć.
     - Chyba nie wiem, co teraz powiedzieć - zająknęłam się. - Ale... nie zostałeś sam. Masz mnie, Koriand'r. Wszyscy cię wesprzemy.
     Uśmiechnął się, ale nadal w jego oczach tkwił głęboki ból. Kiedy to piekło się skończy?
     Po chwili Richard wyszedł. Postanowił spotkać się jeszcze z Victorem. Pewnie mieli sobie wiele do powiedzenia. Ja natomiast myślami odpłynęłam w inną stronę. Coś zaniepokoiło mnie ostatnio w Rachel. Stała się rozkojarzona, a któregoś dnia przedmioty wokół niej zaczęły lewitować. Pamiętam, że kiedyś mówiła mi, że kontroluje swoją moc za pomocą emocji. Dlatego wcześniej, przed wojną, ograniczała je do minimum. Jednak po jakimś czasie wszystko stopniowo się zmieniało. Zaczęła się częściej śmiać, okazywać uczucia. Nie rozumiałam co się dzieje, lecz jej nie pytałam. Teraz jednak miałam wyraźnie przeczucie, że z czymś sobie nie radzi.

*Damian*

     Nie mogłem spuścić dłoni z rękojeści miecza. Pomimo tłumu na ulicach, policja i tak potrafiła wypatrzeć ludzi wśród Srebrnych. Przyznałem w duchu, że było lekkomyślnym przemieszczanie się po mieście w taki dzień. Władzę w Gotham przejęła już nowa osoba, co było mocno odczuwalne. A po za tym, zmobilizowano uzbrojoną grupę by przeszukała każdy dom w mieście. Sprawę z ucieczką z więzienia wyciszono na ile to było możliwe, by nie zaniepokoić mieszkańców miasta. Władze nie chciały, by ktokolwiek pomyślał sobie, że można pokonać Srebrnych.
     My także podjęliśmy działania. Wychodziliśmy tylko wtedy, gdy było to konieczne. Ustaliliśmy, kto i którego dnia będzie czuwał w okolicy wejścia do kryjówki. Musieliśmy wiedzieć, czy ktoś się zbliża i jak zareagować. Atmosfera była napięta. Wszyscy zastanawialiśmy się, kto zostanie nowym prezydentem. Publiczne ogłoszenie miało nastąpić jutro, w południe. Szóstka z nas miała się wybrać do centrum miasta, by obserwować całe zdarzenie. Richard uparł się, że chce iść ze mną i Megan. W drugiej grupie była Rachel i dwie osoby, których nie znałem.
     Zatrzymałem się przy wejściu do sklepu spożywczego. Moją uwagę przyciągnęła scena, rozgrywająca się w ciemnym zaułku. Niedaleko przede mną leżał mężczyzna, miał około trzydziestu lat. Wokół niego stała czwórka uzbrojonych policjantów. Kopali i krzyczeli na niego. On obejmował głowę rękoma i zwijał się z bólu na ziemi. Z jego rozciętej wargi wypływała krew, a twarz miał bladą jak ściana. Był przestraszony. Rozejrzałem się wokół. Nikt nie zwracał na to uwagi. Zacisnąłem zęby. Nie mam zamiaru przejść obok tego obojętnie.
     Pewnym krokiem ruszyłem przed siebie. Gdy zatrzymałem się dwa metry przed policjantami, zauważyli mnie. Wskazywali na mnie palcami i śmiali się. Pożałujecie tego.
     - Czterech na jednego? To chyba trochę niesprawiedliwe - rzuciłem od niechcenia i wyciągnąłem miecz schowany pod peleryną.
     - Nie mieszaj się dzieciaku. I oddaj broń właścicielowi - powiedział jeden z nich, po czym splunął mi pod nogi. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Mężczyzna na ziemi zaczął się od nich powoli odsuwać, korzystając z tego, że uwagę skupili na mnie.
     Uśmiechnąłem się chytrze i chwyciłem miecz w dwie ręce. Policjanci przestali się śmiać. Wyciągnęli własną broń. Załatwię to szybko. Bez zbędnego widowiska.
     Pobiegłem przed siebie i uderzyłem od prawej. Zatrzymał mój cios mieczem. Kątem oka zauważyłem, że drugi unosi na mnie pięść. Odwróciłem się błyskawicznie i ostrzem przeciąłem mu skórę na policzku. Nie miałem czasu się zastanawiać, bo brązowowłosy policjant, który splunął mi pod nogi, próbował złapać mnie od tyłu i unieruchomić. Kucnąłem i przy okazji wbiłem miecz w udo innego. Krzyknął donośnie i kopnął mnie w brzuch drugą nogą. Upadłem na plecy. Mój miecz nadal tkwił w jego nodze.
     Przed oczyma błysnęło mi ostrze. Przeturlałem się na bok. Ten z przeciętym policzkiem miał wściekłą minę, widząc że uchyliłem się od jego uderzenia. Wstałem szybko i odsunąłem się o kilka kroków. Spojrzałem na leżącego na ziemi policjanta. Wyjął moją broń ze swojej nogi i odrzucił ją na bok. Przebiłem ją aż do kości. Niedługo powinien się wykrwawić. Przyjąłem pozycję obroną. Musiałem walczyć bez miecza.
     - Teraz nie jesteś taki bystry, co? - syknął do mnie. Zostało ich trzech. Zacisnąłem dłonie w pięści. Tuż za mną stał metalowy kontener na śmieci. Obróciłem się i wdrapałem się na niego. Podbiegli do mnie. Skoczyłem na najbliżej stojącego, nogami przygniatając go do ziemi. Jego głowa odbiła się głucho od ziemi, a on stracił przytomność. Musiałem odchylić się do tyłu, bo pozostała dwójka znów zaczęła atakować. Ostro się wkurzyli, bo wygrywałem.
     Ciął mieczem od góry. Odskoczyłem na bok i podszedłem go od tyłu. Wymierzyłem cios w jego plecy z półobrotu. Zachwiał się, ale nie przewrócił. Stałem pomiędzy nimi dwoma. Oboje chcieli zaatakować. Rzucili się na mnie, ale błyskawicznie upadłem na ziemię i zrobiłem przewrót w przód. Uderzyli w siebie nawzajem. Zaśmiałem się szyderczo.
     Pobiegłem po mój miecz. Chwyciłem go w ręce. Wtedy poczułem ból w kręgosłupie. Jeden z nich kopnął mnie w plecy. Upadłem na twarz. Jęknąłem cicho, gdy mnie odwrócił. Wymierzył swój miecz prosto w moją twarz. Uśmiechał się z satysfakcją.
     - I co smarkaczu? Zabawa w bohatera się nie udała?
     - Ja się nie bawię.
     Zacisnąłem palce na rękojeści. Nie przegram. Podniosłem miecz z ziemi i wbiłem go w brzuch Srebrnego, zanim zdążył cokolwiek zrobić. Wyszarpnąłem ostrze z jego ciała, a on zaczął przeraźliwie kaszleć. Odrzucił swoją broń na bok i chwycił się za brzuch. Odsunąłem się pod ścianę, a on upadł na kolana. Z przerażeniem spojrzał na swoje zakrwawione ręce.
     - Ty skurwysynie! - krzyknął Srebrny, stojący za swoim martwym już kolegą. Był wściekły i zdezorientowany. Rzucił się na mnie z mieczem. Nie był skupiony. To dobrze. Zablokowałem jego miecz tuż przed moją twarzą. Odepchnąłem ostrze i podniosłem się szybko. Byłem w swoim żywiole.
     Zacząłem szybko uderzać i ciąć mieczem. Blokował moje ciosy lub ich unikał, ale jego ruchy nie były precyzyjne. Gdy przeciąłem mu skórę na ręce odskoczył gwałtownie w tył i na chwilę zapomniał o walce. To był jego błąd. Podparłem się na dłoniach i podciąłem mu nogi. Minąłem go i stanąłem tuż za nim. Klęczał i był zmęczony. Ja wręcz przeciwnie- byłem pełen energii. Brakowało mi walki.
     - Giń - wycedziłem przez zęby i szybkim, dokładnym ruchem skręciłem mu kark. Z jego gardła wydobył się głuchy jęk, po czym upadł na brzuch.
     Uśmiechnąłem się do siebie i minąłem ciało. Zrzuciłem z głowy kaptur i przeczesałem wzrokiem zaułek. Cztery ciała policjantów leżały na ziemi, w kałużach krwi. Dlaczego nikogo nie wezwali? Spojrzałem na ulicę. Była oddalona o jakieś pięćdziesiąt metrów, ale krzyki i odgłosy walki musiały zwrócić czyjąś uwagę. Westchnąłem ciężko i odwróciłem się. Nie zamierzałem czekać, aż ktoś po mnie przyjdzie.
     Mężczyzna, nad którym znęcali się Srebrni, nadal tu był. Obok niego stała niewysoka dziewczyna, najpewniej jego córka. Oboje wpatrywali się we mnie ze strachem. Skrzywiłem się. Schowałem zakrwawiony miecz z powrotem do pokrowca przypiętego do spodni. Podszedłem do nich. Mężczyzna powoli wstał, nadal badawczo mi się przypatrując.
     Dziewczyna stała nieco za nim. Miała niezwykle ciemne oczy, wręcz czarne. Jej włosy były tego samego koloru, część spięła na czubku głowy. Grzywka zakrywała jej czoło. Ściągnęła brwi i spojrzała na mnie nieufnie.
     - Dziękuję za pomoc - odezwał się w końcu mężczyzna. - Jestem Ben. A to moja córka, Sara.
     - Damian. Z Ruchu o przetrwanie - wyjaśniłem krótko.
     - No tak. Można się było spodziewać.
     Odwróciłem się. Z ulicy docierały do mnie polecenia wydawane w niezrozumiałym języku Srebrnych.
     - Świetnie - prychnąłem pod nosem. - Będziemy mieć towarzystwo.
     Rozejrzałem się wokół. Zauważyłem jedyną drogę ucieczki- drabina przeciwpożarowa.
     - Szybko. Wspinajcie się - wskazałem  na drabinę. Prowadziła dość wysoko, ale powinniśmy zdążyć uciec, zanim nas zauważą.
     Podczas gdy oni wchodzili, ja podszedłem do najbliżej leżącego ciała. Odpiąłem od spodni paralizator. Przyda się. Podbiegłem do drabiny i założyłem kaptur na głowę. Dotarłem zaledwie do połowy, gdy w zaułku pojawiła się piątka policjantów. Nie spojrzeli tutaj, najpierw podbiegli do martwych Srebrnych. Gdy dotarliśmy na dach, spojrzałem w dół. Jeden z nich rozmawiał przez komunikator, a reszta zajmowała się ciałami. Odsunąłem się od krawędzi dachu i odetchnąłem z ulgą.
     - Co teraz? - odezwała się Sara. Spojrzałem na nią. Uniosła brew.
     - Zjedziemy z innej strony - wzruszyłem ramionami. - W której części miasta mieszkacie?
     - Niedaleko stąd. Na przedmieściach.
     - Świetnie się składa. Mam po drodze - uśmiechnąłem się. Podszedłem do krawędzi budynku, równoległej do ulicy. Tutaj także była drabina. Mam dziś szczęśliwy dzień. Dalej prowadziła prosta droga na przedmieścia. Najwyżej piętnaście minut szybkiego marszu. Obróciłem się i zacząłem schodzić. Ben i Sara poszli w moje ślady.
     Zeskoczyłem na ziemię. Ruszyłem przed siebie, nie oglądając się. Czy dobrze zrobiłem, mieszając się? Co prawda, uratowałem tą dwójkę, ale moje działania mogą mieć dalsze konsekwencje. Zapewne tamci się wkurzyli, widząc co zrobiłem z ich przyjaciółmi. A to znaczy, że dla ludzi będą jeszcze bardziej okrutni i bezwzględni.
     Ktoś dotknął mojego przedramienia. Wstrzymałem oddech i odwróciłem się gwałtownie. Czarne oczy Sary wpatrywały się we mnie tajemniczo. Nie przerwałem wędrówki.
     - Eh. To ty - westchnąłem.
     - Jakiś ty uprzejmy - rzuciła ironicznie. - Tak w ogóle, to jestem ciekawa, ile masz lat. Wyglądasz młodo jak na członka Ruchu o przetrwanie.
     Włożyła dłonie do kieszeni jeansów, wytartych na kolanach. Zaczęła iść obok mnie, nie patrząc mi w twarz. Jej oczy przyprawiały mnie o dreszcze. Miały w sobie coś... mrocznego.
     - Jedenaście - wzruszyłem ramionami. Sara uniosła brew. Wyglądała na zaskoczoną.
     - Dobrze wiedzieć, że w organizacji która przysięgła nas chronić, są takie dzieciaki.
     - Jestem jedynym "dzieciakiem", jak to określiłaś. Chciałbym ci przypomnieć, że to ja jeszcze dwadzieścia minut temu uratowałem was z krytycznej sytuacji - odpowiedziałem całkiem spokojnie. Nie było sensu denerwowania się na dziewczynę, której już pewnie nigdy w życiu nie spotkam.
     - Wow. Czuję się o wiele lepiej - powiedziała oschle. Z tonu jej głosu wywnioskowałem, że straciła kogoś ważnego i to przez Srebrnych. Skoro tak interesowała się naszą organizacją, to musiała pałać nienawiścią do Srebrnych. Ciekawe.
     Szliśmy dalej. Jej ojciec podążał za nami. Przez chwilę było cicho, co sprawiło że o czymś sobie przypomniałem. Schowałem pokryty krwią miecz do pokrowca. To wręcz ironiczne, że martwię się o taką rzecz.
     Wyjąłem go powoli, żeby nie przestraszyć Sary, czy jej ojca. Na ostrzu było kilka czerwonych, zaschniętych plam. Ugh.
     - Skąd nauczyłeś się walczyć? - zaciekawiła się. Obróciłem miecz w palcach.
     - Moja matka i jej... przyjaciele mnie uczyli - odpowiedziałem krótko. Nie zamierzałem rozpowiadać na prawo i lewo, że należałem do grupy terrorystów.
     - Aha. Moja pokazała mi, co zrobić gdy wypierzesz kolorowe ubrania z białymi.
     Parsknąłem śmiechem. Sytuacja wydała mi się niewiarygodnie śmieszna. Dlaczego w ogóle tutaj jestem? Powinienem biec po dachach w stronę kryjówki i opowiedzieć, co widziałem na ulicy. Więc z jakiego powodu odprowadzam tę dwójkę do ich domu?
     Może po prostu... potrzebowałem chwili normalności? Eh. Jakby moje życie choć przez chwilę było normalne.
     - To tutaj! - krzyknęła z ulgą Sara i pobiegła w stronę drzwi jednego z domów. Zza okna przyglądała się mi mała, chłopięca twarz.
     Zanim dziewczyna zdążyła wejść do środka, drzwi się otworzyły a Sarę objęła wysoka, czarnowłosa kobieta. Miała szeroki uśmiech na twarzy. Pogładziła Sarę po włosach.
     - Wróciliście. Tak się martwiłam - powiedziała, patrząc z ulgą na Bena. Stanąłem do nich bokiem. To właśnie ta chwila, gdy rozpływam się w powietrzu. Zrobiłem kilka kroków do tyłu, by ukryć się w cieniu budynku. Jednak zanim zdołałem to zrobić, ktoś mnie uprzedził.
     - Czekaj!
     Spojrzałem w ich stronę. Wszyscy wbili we mnie wzrok. Przekrzywiłem głowę.
     - Nie idź jeszcze - poprosiła Sara. Westchnąłem. Zatrzymałem się, mimo że miałem ochotę odejść.
     - Dotarliście do domu, więc pozwolicie, że ja wrócę do swojego.
     Podeszła do mnie i chwyciła za rękę. Już nie miała tego obojętnego wyrazu twarzy; uśmiechała się. Moje brwi powędrowały w górę. Przenosiłem wzrok z jej twarzy na dłoń, którą trzymała mnie za nadgarstek. Nie byłem zwolennikiem kontaktu fizycznego z ludźmi, których nie znałem.
     - Nie bądź taki wyniosły. Zdaje mi się, czy jeszcze przed chwilą chciałeś poczuć się normalnie?
     Rozszerzyłem oczy w zdziwieniu. Po kilku sekundach wyszarpnąłem dłoń z jej uścisku. Skąd wiedziała o czym myślałem? Aż tak łatwo wyczytać coś z mojej twarzy?
     - To on nam pomógł, gdy mieliśmy kłopoty - usłyszałem. Ben odwrócił się do kobiety. Na jej twarzy pojawiło się zmartwienie, ale po chwili zastąpiła je wdzięczność. Zacisnąłem zęby. Nie powinno mnie tu być.
     Sara pchnęła mnie w ich stronę. Niechętnie zrobiłem kilka korków w przód. Nie potrzebowałem ich wyrazów wdzięczności, czy czegokolwiek. Chciałem już wrócić do kryjówki. Albo dalej włóczyć się po ulicach. Wszystko, byle nie stanie tutaj w ich towarzystwie. Na myśl szczęśliwej, poukładanej rodziny robiło mi się niedobrze.
     Ze środka wybiegł ktoś jeszcze. Chłopak, który obserwował nas przez okno. Miał szeroki uśmiech i patrzył prosto na mnie. Był chudy, blady i skromnie ubrany. Jego matka objęła go ramieniem. Wyglądał na tylko trochę młodszego ode mnie.
     - Należysz do Ruchu o przetrwanie? - Gdy potaknąłem, jego twarz się rozjaśniła. - Super! Też chciałbym być taki jak ty.
     Skrzywiłem się. Co było ekscytującego w byciu mną? Oddałbym wszystko, by móc żyć normalnie. Albo chociaż za to, by Bruce był tu ze mną. A tymczasem nie było ani jego, ani matki. Wspaniale.
     Coś zapiszczało w mojej kieszeni. Komunikator. Czyżby ktoś zauważył moją nieobecność? Wyjąłem urządzenie. Czerwona lampka się świeciła. Ktoś wzywał mnie do kryjówki. Teraz na prawdę muszę wracać.
     - Muszę iść. Jestem potrzebny - rzuciłem krótko. Włożyłem komunikator do kieszeni i szybkim krokiem ruszyłem przed siebie. Po chwili znów usłyszałem pieszczenie. Co do cholery?! Jak ważna rzecz się wydarzyła, że nie poradzą sobie beze mnie?
     Gdy skręciłem w inną ulicę, zacząłem biec. Przemierzając kolejne ulice, zacząłem się nad tym wszystkim zastanawiać.
     Wzmożone aresztowania, patrole służb porządkowych bardziej uzbrojone niż zazwyczaj. Do tego jeszcze fakt, że  p o z w o l o n o  Richardowi uciec. A wcześniej moja matka go przesłuchiwała, bo chciała wiedzieć gdzie ukrywa się Koriand'r i Rachel. Dlaczego one? Richard mówił, że nie pytała o Victora, Megan albo kogokolwiek innego. A po ucieczce nawet ich nie śledzono. Talia jest gdzieś w mieście. Liga jest w to zamieszana. A do tego jeszcze nowy prezydent w Gotham. Co to ma wszystko wspólnego?
      Nagle mnie olśniło. Niestety, nie była to wesoła myśl. A co jeśli moja matka jest kimś więcej niż tylko pionkiem w grze Srebrnych? A jeśli tak na prawdę jest... królem?

*Narracja trzecioosobowa*

     Talia stała przed celą Garfielda, przyglądając się chłopakowi ze złowieszczym uśmiechem. Splotła ręce na piersi. Dzieciak był bardziej wytrzymały, niż podejrzewała. Była też w pełni świadoma, że nic już z niego nie wydobędzie. Starała się nie pokazywać, że jest ostatnimi czasy strasznie zdenerwowana. Ten drugi, uciekł z więzienia w Gotham. Strażnicy donieśli, że była z nim rudowłosa dziewczyna. Talia ściągnęła brwi. Musiała wracać do Gotham. Ktoś tam na nią czekał. Już nadszedł czas odebrać dziecko z przedszkola.
     Odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem ruszyła w stronę wyjścia. Gdy Talia zniknęła z pola widzenia, Garfield usiadł na łóżku. Nie potrafił patrzeć tej wiedźmie w oczy, po tym co mu zrobiła. Dopiero kilka dni temu wrócił do sił. Przez tydzień nie mógł się ruszać. Miał wrażenie, że wszystkie jego mięśnie są jakby związane grubym sznurem. Jego stan pogorszył jeszcze incydent który miał miejsce dwa dni po tym, jak Talia go torturowała. Strażnicy wyciągali wszystkich z cel po kolei, by zaprowadzić pod prysznic. Gdy Garfield upadł na ziemię, bo nie potrafił się ruszyć, skopali go tak brutalnie że zaczął krztusić się krwią.
     Ile jeszcze będzie to trwać? - pomyślał. Był zmęczony jednostajnym otoczeniem, widokiem krwi- własnej i czyjejś. Bolało go każde wspomnienie, które przychodziło znienacka. Czasami były to pojedyncze obrazy. Czasami nawet coś słyszał. Czyiś śmiech, może Kori. Znów siedział na sofie, w wieży i z zapałem grał w grę wideo z Victorem. Tak bardzo chciał, by tamte czasy wróciły. Tysiące razy zamykał oczy, mówiąc sobie, że gdy je otworzy wszystko będzie jak dawniej. Ale nigdy nie było.
     Sięgnął myślami w przeszłość. Chciał chociaż na chwilę zapomnieć o tym, co się działo teraz.

     - Jesteś śmieszny - rzuciła pogardliwie, odgarniając czarne włosy na plecy. Stanęła do mnie tyłem. Miała na sobie czarny, sportowy stanik i obcisłe legginsy. Granatowe buty związała niedbale.
     - Czyli jednak cię rozśmieszyłem? - zaśmiałem się krótko. Prychnęła.
     - "Śmieszny" bardziej w znaczeniu żałosny. Nie mam pojęcia, jak długo z tobą wytrzymam.
     Wykonała głęboki skłon i chwyciła dłońmi czubki swoich butów. Po kilku sekundach położyła dłonie na ziemi i podrzuciła nogi do góry. Stała na rękach i wpatrywała się we mnie ze znudzonym wyrazem twarzy. Krople potu spływały po jej bladym czole, a włosy leżały na podłodze. 
     - Ile masz zamiar tu stać? Chciałam być sama.
     Przerzuciła nogi do tyłu i znów normalnie stanęła. Uniosła ręce nad głowę i przeciągnęła się. 
     - Jestem aż tak strasznym towarzystwem? - jęknąłem, udając urażonego. - Z resztą, Rachel zasugerowała, że przyda ci się rozmowa z kimś.
     - Od kiedy słuchasz się Rachel? - zaciekawiła się. Obróciła się na placach i stanęła tuż przede mną. Jej przenikliwe, niebieskie oczy patrzyły prosto na mnie. Położyła dłoń na biodrze. Poczułem intensywny zapach dezodorantu.
     Wzruszyłem ramionami. W jej oczach pojawiły się iskierki, a na twarzy półuśmiech. Jakby w kilka sekund wyciągnęła jakieś wnioski. Zrozumiałem, o czym mówił Victor. Potrafiła wyczytać z twarzy wszystko, czego potrzebowała. 
     - Ahh. Więc tak to wygląda.
     Minęła mnie. Odwróciłem się i podążyłem za nią wzrokiem. Sam nie wiedziałem co powiedzieć. W jej towarzystwie czułem się jakoś... nieswojo. Może było to spowodowane tym, że jeszcze nie tak dawno temu walczyliśmy ze sobą. Jej zachowanie i postawa sprawiały, że nie bardzo wiedziałem co jej odpowiedzieć. Nawet gdyby zadała proste pytanie, długo zastanawiałbym się nad odpowiedzią.
     - Więc, Garfield. Jak długo to trwa? Myślałam że tylko mój brat i Kori... no wiesz - spojrzała przez własne ramię. Uniosła brew i uśmiechnęła się znacząco. Prawie zakrztusiłem się powietrzem.
     - Co...?! Ja i ... Rachel? - jąkałem się. Czułem jak moja twarz wykrzywia się w grymasie. Ona tylko zaśmiała się krótko i odrzuciła głowę do tyłu. 
     - Zawsze lubiłeś silne dziewczyny, nie? Najpierw Terra, teraz Raven. To trochę... smutne i słodkie zarazem - odwróciła się w moją stronę. - Szczególnie że w przeszłości skakały sobie do gardeł.
     Zatkało mnie. Ona stała w bezruchu, czekając prawdopodobnie na moją odpowiedź. Zanim jednak którekolwiek z nas otworzyło ponownie usta, drzwi do sali treningowej otworzyły się z trzaskiem. Do środka wpadł Victor. Zmierzyła go wzrokiem, ale zignorował ją. Podszedł do mnie. Nadal się w nią wpatrywałem. Dopiero gdy Victor pomachał mi dłonią przed twarzą się otrząsnąłem.
     - Znów dałeś się sprowokować?
     - Co? Nie! - zaprzeczyłem. Spojrzała na mnie, uśmiechając się w swój charakterystyczny, chytry sposób.
     - Rozmawiajcie dalej, będę udawać że was nie słyszę - rzuciła. Podeszła do drabinek i zaczęła się rozciągać. Victor spojrzał na mnie i westchnął.
     - Dobrze wiesz, że uwielbia manipulować ludźmi. Sądziłeś, że coś się zmieniło?
     - Może kiedyś coś się zmieni.
     - Ludzie się nie zmieniają, Gar. Potrafią tylko oszukiwać wszystkich wokół siebie, że coś w sobie zmienili. A przecież wszyscy wiemy, jak dobra jest w kłamstwach.
     Victor wyszedł. Znów na nią spojrzałem. Wisiała głową w dół, zaczepiona kolanami o szczebel drabinki. Uśmiechała się złośliwie. Była niczym wąż, który czeka w ciszy, by zaatakować ofiarę w odpowiedniej chwili i otruć ją jadem. Miała jednak w sobie coś, co przyciągało ludzi. 
     - Ludzie się nie zmieniają, Gar - przekrzywiła głowę. Jej twarz zrobiła się trochę czerwona, przez dłuższe wiszenie do góry nogami.
     - Nie przestraszysz mnie, Megan - zacisnąłem zęby. Uśmiechnęła się słodko.


3 komentarze:

  1. Garfield! Nareszcie! Dziękuję! :* Rozdział naprawde mi się podobał :D Zwłaszcza ta scena z Damianem :D Widać zabijanie to jego żywioł xd Ale miło że odprowiadził ich :) Nie moge doczekać sie kolejnego rozdziału :D Może dowiedzą sie kto jest nowym prezydentem. Pozdrawiam i życzę weny! Zapraszam również do siebie. Papa :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeej! Nowa notka! Byłam tu kilka razy dzisiaj ale nic nie znalazłam, więc miałam nie wchodzić, ale :) Kurde chciałam już mieć wymówkę, że mogę nic nie dodać "Moje ulubione blogerki nic nie piszą to jest szantaż i ja też nic nie napiszę" ale pozbawiłaś mnie jej -_- no i teraz mnie zlinczują XD
    Co do rozdziału to naprawdę świetny. Podobają mi się twoje postaci są wyraziste. Po prostu prawie można poczuć ich smak. ^^ Moi są tacy sami wszyscy. Mniejsza. Biedny Gar. Cholera! Ruch oporu powinien wpaść i rozp**rdolić wszystkie te więzienia.
    Ej pytanie za 100 punktów: Czemu zrobiłaś ze srebrnych świnie do wyrzynania? XD przynajmniej dobrze, że ruch oporu ich nie je, bo wiesz prosiaczki się je :P Jak tak czytałam tą scenę walki to to jakieś niemoty, które pierwszy raz w życiu trzymają broń w ręku. Oni to typowo powinni być na wymarciu. Poza tym czemu przywódcy innych państw nic nie robią? W końcu dojdzie do tego, że świat będzie miał trzy kraje: Zjednoczone Państwo Srebrnych (czyli Ameryki, pół Europy, Pół Azjii. i Afrykę). Rosję Putina oraz Madagaskar Króla Juliana. O.O ejjj.... Teraz tak pomyślałam, że Rosja byłaby najsilniejszym dla ludzi państwem na świecie. LOL. Ja to chyba powinnam mniej myśleć.
    Dobra już zaczynam piepszyć.
    Pozdrawiam serdecznie :*

    OdpowiedzUsuń
  3. świetny, po prostu świetny.
    Zwłaszcza komentarz: Scary Girl:
    "W końcu dojdzie do tego, że świat będzie miał trzy kraje: Zjednoczone Państwo Srebrnych (czyli Ameryki, pół Europy, Pół Azjii. i Afrykę). Rosję Putina oraz Madagaskar Króla Juliana."
    Rozdział jest bardzo fajny. Najfajniejszy moment: Damian rozwala Srebrnych. Po prostu go UWIELBIAM. <3
    Pozdrowionka,
    Afik

    OdpowiedzUsuń