poniedziałek, października 10, 2016

Rozdział 18: Oh, the things we do for love

 Nuta do rozdziału: Serial Killer , Cannonball , Say It
   Talia zsunęła z ramion gruby płaszcz obszyty futrem i odłożyła go na oparcie fotelu. Nie przejęła się ani trochę śniegiem, którym zabrudziła podłogę. Odesłała służącą z herbatą ruchem ręki. Nie przyszła tutaj poplotkować. 
     Spojrzała na swojego ojca, stojącego obok biurka, przeglądającego dokumenty, jakby nawet jej nie zauważył. Przewróciła oczyma i podeszła bliżej, czując zniecierpliwienie. Chciała załatwić tę sprawę szybko, odebrać burę od ojca jak grzeczna dziewczynka i powrócić do właściwych działań. Już bardzo dawno temu nauczyła się, jak z nim postępować.
      Położyła dłoń na biurku i zastukała pomalowanymi paznokciami o drewno. Jej ojciec nareszcie zaszczycił ją spojrzeniem. Zmarszczył czoło, jakby oczekiwał kogoś innego na jej miejsce, ułożył papiery w zgrabny stos i włożył do szuflady. Poprawił swój elegancki garnitur niedbałym ruchem, po czym usiadł na fotelu. Talia nie miała ochoty siadać. Wytrzymała harde spojrzenie ojca. Czasem zdarzało mu się wywołać w niej lekki niepokój, ale nie tym razem.
     - Znów zignorowałaś moje polecenia, Talio. - Użył jej imienia. Był zdenerwowany. - Nie udzieliłem ci pozwolenia na wtrącanie się w ich misję.
      Talia prychnęła z pogardą i popatrzyła na ojca z góry.
      - Damian mógł zginąć, a ja nie zamierzałam na to pozwolić - odpowiedziała tylko. Ra's nic nie mówił, patrzył tylko córce w oczy. Niczym posągi, trwali w bezruchu, w tym cichym pojedynku o dominację. Służących stojących pod ścianą, czekających na polecenia, przerażało to za każdym razem. Jeden al Ghul wystarczył, by zagęścić atmosferę, a co dopiero dwóch.
      - Twoje matczyne instynkty przysłaniają ci pogląd na ogólną sytuację. Tak jak zwykle zresztą. - Odchylił się na fotelu i wziął w dłoń stojącą na blacie filiżankę. Talia zacisnęła mocniej palce na biodrze. - Nie wolno wracać ci do Gotham, aż do odwołania. Zbyt dużo już namieszałaś.
     Wiedziała dobrze, że tak będzie. Uśmiechnęła się w duchu. Jej plan szedł jak do tej pory dokładnie tak, jak sobie zaplanowała. Sydney zgodziła się im pomóc, a Selina rozpowszechniła po Gotham odpowiednie plotki. Już za tydzień. Za tydzień okaże się, co z tego wszystkiego wyniknie. A wtedy Talia będzie czekała przygotowana.
     - Nic nie powiesz? - spytał jej ojciec, unosząc brwi. Dokończył swoją herbatę i odstawił puste naczynie na biurko.
     - Mogłam się tego spodziewać - odparła lekceważąco i od razu zmieniła temat. - Jakie masz plany co do tej młodej dziewczyny, którą przygarnąłeś?
     - Jinx pomoże mi na razie tutaj. Jest już wyszkolona, świetnie sprawdza się w nowej drużynie. Przy najbliższej okazji sprawdzimy ich umiejętności - wyjaśnił tajemniczo Ra's. Po jego twarzy przemknął ledwo zauważalny grymas. - Chociaż muszę przyznać, że uwolnienie, przez twojego niedoszłego męża, Garfielda Logana i Tamarańskiej księżniczki będzie problematyczne.
     Talia usiadła. Odgarnęła włosy wpadające na twarz, udając, że nie przejęła jej ta uwaga o Bruce'u.
     - Zapewne już planujesz, jak ich odzyskać? - spojrzała na niego z uśmiechem. Ra's od razu wyczuł, co się święci. Ufał swojej córce, ale przez pół wieku życia nauczył się, że nawet najbliżsi potrafią zdradzić. Dlatego zawsze był ostrożny.
     - Dowiesz się w swoim czasie - spławił pytanie. Talia nie była zaskoczona. Oczywiście, że tak po prostu jej nie powiedział. Nie miało to znaczenia. Była przygotowana na każdą ewentualność i była tego absolutnie pewna. Na jej idealnej, wiecznie młodej twarzy, nadal kwitł uśmiech.
     - Oczywiście.
     Trzynaście lat czekania. Talia nigdy nie pozwoliła sobie zapomnieć chwili, która zniszczyła jej całkowite zaufanie do ojca. Gdy stała przed nim, niczym żebraczka, z ledwo żywym Damianem w ramionach, gdy błagała go, by pozwolił jej użyć Lazaurus Pit. Ale on był nieugięty.
     - Jeśli zanurzysz to dziecko w Lazaurus Pit, będzie należeć do mnie. Jego myśli, jego czyny, jego życie. Będzie oddychać, ale jednocześnie czuć moje dłonie na własnej szyi. Będzie chodzić, ale moja ręka zawsze będzie czekać, by go popchnąć. Chcesz tego, Talio? Chcesz oddać go w niewolę?
     Patrzyła na niego wtedy z taką wściekłością, jakiej jeszcze nigdy do niego nie czuła. Świadomość, że pozwoliła mu na to wszystko, była dla niej największą hańbą. Kazał jej przysięgać, że nigdy nie będzie próbowała z nim uciec. Skazał ją na najgorszy dla matki los. Patrzyła, jak Damian rośnie, uczy się, dojrzewa. Ale zawsze za jakąś szybą, nigdy nie posiadając kontroli. Nie potrafiła znieść chwil, gdy patrzył na nią swoim dziecięcym wzrokiem. Widziała w nim wtedy Bruce'a, którego zdradziła w najgorszy sposób. Nienawidziła się za to każdego dnia. Fakt, iż zrobiła to po to, by Damian mógł żyć, nic nie pomagała.
     Mamo? Dlaczego nie ma z nami taty?
     Mamo, dlaczego jesteś taka smutna?
     Mamo, gdzie byłaś?
     Mamo, mamo, mamo...

     Matko.
     Zielone oczy jej ojca. Z czasem zaczął go coraz bardziej przypominać. Swoim sposobem mówienia, walki, myślenia, nawet sposobu, w jaki chodził. Było w nim coraz mniej Bruce'a, coraz więcej al Ghula. Talia mogła tylko patrzeć. Odgrodzona setkami granic, wyznaczonych przez Ra's. Zabijało to ją powoli, co z tego, że cieleśnie była nieśmiertelna.
     Ale czego nie robi się z miłości.

~~~

    Płatki śniegu spadały powoli na ziemię, tworząc puszystą pierzynę, zakrywającą każdą odsłoniętą powierzchnię. Czułam ich zimne pocałunki na twarzy - tylko to trzymało mnie przy rzeczywistości. Sen już przecież minął. Jedna noc snu, prawdziwego. Bez koszmarów.
    Przegarnęłam włosy opadające na twarz za plecy. Przez ostatni rok urosły tak szybko, że sięgały już bioder. Nadal pamiętałam dokładnie, jak obcinałam je w łazience u Jasona, po jakiejś nocnej bójce. Zabarwione krwią kosmyki wpadały do umywalki, a on mówił, że ładniej mi w długich. 
    Zamknęłam oczy i z uśmiechem na twarzy przypominałam sobie po kolei to, co nastąpiło później.
    Och, Jason. Po jaką cholerę mnie pokochałeś?
    Westchnęłam cicho i pozwoliłam wspomnieniom powrócić do przeszłości. Odchyliłam skórzaną tunikę i wyjęłam jedno płaskie ostrze spod paska na udzie. Było idealnie wyostrzone; gdy dotknęłam czubka palcem, kropla krwi stoczyła się po metalu.
     Denerwujący dźwięk alarmu odezwał się w jednej z moich kieszeni. Wyłączyłam go, nawet nie spoglądając na zegarek. Nadszedł czas.
     Śnieg zatrzeszczał, gdy zeskoczyłam na niego ze schodów. Ruszyłam spokojnym krokiem przed siebie, nie zawracając sobie głowy oglądaniem się na ulicę. Jakiś samochód ledwo zdążył zahamować, to jednak nie było ważne. Wszystko to wtedy działo się gdzieś daleko. Istniałam tylko ja, pomieszczenie do którego miałam się włamać, ludzie, którzy czekali na śmierć, ale jeszcze o niej nie wiedzieli.
     Chowam włosy pod czarnym kapturem. Rażące, neonowe światła, plakaty na ceglanych ścianach obdartych z tynku, strażnik przy drzwiach, który obrzuca mnie obojętnym spojrzeniem. Dopiero gdy podchodzę bliżej, światła odbijają się w ostrzu, które trzymam w lewej dłoni. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, pada plecami na ścianę i osuwa się na ziemię. Szkarłatna plama zdobi jego szyję, ścianę, śnieg. 
     Nie otwieram drzwi. To byłoby głupie. Podchodzę bokiem, znajduję odpowiednie okno, tłukę je kamieniem i wspinam się do środka. Gra muzyka, nikt mnie nie słyszy. Usuwam odłamek, który wbił się w ochraniacz na łydce i kolejny, w podeszwie moich ulubionych, sznurowanych butach za kostkę. Wyciągam sai i idę w stronę wyjścia łazienki. Jedno spojrzenie wystarcza, by dziewczyna z podkrążonymi oczyma przy jednej z umywalek odwróciła głowę. Uśmiecham się do niej, a ona widzi to w lustrze. Nie krzyczy. Dalej pali skręta, tarmosząc przy tym kosmyk blond włosów przypominających siano.
     Mnóstwo ludzi, dymu, alkoholu. Nie przeszkadza mi to, nawet jeśli w inne dni tak by było. Dym utrudnia widoczność, tłum pozwala zniknąć, a alkohol spowalnia reakcje. Idę w stronę baru. Wychwytuję wzrokiem wszystkie osoby na półpiętrze, które są moimi celami. Sai chowam pomiędzy materiałem tuniki. Jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie, zrzucam z najbliższego stołka pijanego mężczyznę i wchodzę na blat. Trącam butami kieliszki, depczę czyjeś dłonie, a wszyscy w pobliżu nagle patrzą na mnie. Posyłam złowieszczy uśmiech w stronę barmana sekundę przed tym, jak pochylam się w jego stronę i wbijam sai w rękę, którą chciał uruchomić alarm. Wrzeszczy, a to przyciąga kolejne spojrzenia. Zegar tyka coraz szybciej.
     Muszę się przepychać, grozić pseudo-bohaterom, by zabrali ręce, jeśli nie chcą ich stracić. Jednemu bardziej upartemu wbijam kolano między żebra, co wywołuje już falę paniki. Ale to nic. Nie uciekną. Nie ma kto otworzyć drzwi.
      Wchodzę po kręconych schodach na półpiętro. Sześć osób, w tym dwie prostytutki i jedna dziewczynka, o niewinnych oczach łani. Siedzi w kącie, za fotelami, pilnuje ją młody członek sekty, z tatuażami oplatającymi szyję. Tylko on będzie się bronić bardziej, niż kilkoma strzałami z pistoletu. Jego odziani w skóry pracodawcy właśnie po nie sięgają. Ale jest za późno. Jestem już pomiędzy nimi, ledwo co zdążyli wstać. Jednemu wykręcam nadgarstek i wybijam rękojeścią oko. Muszę się odwrócić, by kopnąć drugiego, który próbuje chwycić mnie za ramiona. Wbijam mu sai w brzuch, a potem jemu jęczącemu z bólu kumplowi podcinam gardło. Ciepła krew jest tak różna od chłodnego dotyku śniegu, którym delektowałam się zaledwie półtorej minuty wcześniej. Odtrącam ciało z powrotem na fotel, z którego wstawał jeszcze żywy.
     Obie wpół nagie dziewczyny uciekają w popłochu na parter. Kucam, by podnieść drugie sai, ale nie wstaję. Patrzę prosto w oczy chłopakowi z tatuażem. Wypuszczam głęboko powietrze, oddychając po raz pierwszy od kilkunastu sekund. W jego oczach jestem niczym przyczajona pantera, szykująca się do skoku. Czas zwalnia. Wyszarpuje lekki miecz o płaskim ostrzu z pochwy przy biodrze, podchodzi do mnie, zamachuje się. Widzę to tak wyraźnie, wiem, co zaraz zrobi. Podnoszę się, staję z nim na równi.
     Obracam  sai w dłoniach, blokuję uderzenie, jednym ostrzem z łatwością ranię dłoń mężczyzny, ale on jakby nic nie czuje. Uderza mnie w kolano, czuję tępy ból w kościach. Schylam się, nie mogąc już zatrzymać miecza. Chcę go ranić w brzuch, ale ucieka do tyłu. Odpowiada szybkimi ciosami swojego ostrza, każdego unikam, kręcąc się wokół niego i wokół własnej osi. Niczym liść na wietrze. 
     Gdy w końcu musi zwolnić, wykorzystuję to. Nasze bronie ponownie się stykają, słyszę uderzenie stali o stal, ale czuję, że nie ma tyle sił co na początku. 
     - Czyżby mało ci zapłacili? - odzywam się po raz pierwszy, zachrypniętym głosem. Nie reaguje. To nawet lepiej. Uświadamiam sobie, że krzyki na dole ucichły, bo ludzie znaleźli inne wyjście i zaraz nie będzie tam już nikogo. Zegar tyka. Za ramieniem mojego przeciwnika dostrzegam brązowe oczy, patrzące na mnie w bezgłośnym przerażeniu. Dziecko zagryza materiał, który wepchnięto jej w usta. Uśmiecham się do niej zawadiacko i patrzę znów na mężczyznę. 
     Chce obrócić miecz, by wyzwolić się spomiędzy ostrzy sai, pomiędzy którymi się zakleszczył. Nie pozwalam mu na to. Z całej siły kopię go w podbrzusze, a gdy w końcu ugina się pod ciosem, rękojeść wypada mu z zakrwawionych dłoni. Odrzucam własną broń, chwytam go jedną dłonią za nadgarstek, a drugą za bark i łamię mu rękę o własne kolano. Krzyczy. Nareszcie.
     Uderzam go pięścią w twarz. Pada na plecy, trzymając zdrową dłonią wykrzywiony nos. Zrzucam kaptur, by wytrzeć twarz z krwi, ale dłonie też mam brudne, więc nic to nie daje. Podchodzę do leżącego mężczyzny i patrzę na niego z góry. 
     Widzi moją twarz, bladą, ozdobioną krwią, z wygiętymi w niezadowoleniu ustami. Poznaje mnie. Bo kto z ich sekty nie rozpoznałby Megan. Szkoda tylko, że nie będzie mógł o tym nikomu opowiedzieć. Zaciskam chude palce na szyi ozdobionej tatuażem. Po chwili nie wydaje już z siebie żadnego dźwięku. Jego ręce ozdobione charakterystycznymi bliznami opadają na podłogę.
      Cztery podłużne, na zewnętrznej części dłoni. Mam ochotę splunąć, widząc ten znak.
     Spoglądam na dziewczynkę, wciskającą się w kąt. Ma brudną bluzę z kapturem, jakby ktoś ciągnął ją po ziemi, i podartą nogawkę od jeansów. Na  związanych nadgarstkach zauważam czerwone ślady innych dłoni, z pewnością o wiele silniejszych. Na kuckach podchodzę bliżej, po drodze zbieram swoje sai z podłogi i wkładam za pas. Wyciągam w stronę dziewczynki dłoń. Jest tak blada, w rękawiczce bez palców, pokryta krwią. Nie dziwię się, gdy zapiera się nogami, jakby chciała wniknąć w ścianę. 
     - Zabiorę cię w bezpieczne miejsce. Nikt cię więcej nie skrzywdzi - powtarzam cyklicznie. Sięgam do jej ust, ściągam knebel. To samo robię z więzami krępującymi dłonie. Patrzę w brązowe oczy dziewczynki, niewinne i przerażone i wiem, że widziały już zbyt wiele. Gdy może się już swobodnie ruszać, pierwsze co robi, to sięga dłonią do szyi. Dotyka łańcuszka, ukrytego wcześniej pod ubraniami i jakby od razu się uspakaja. Pozwala mi się podnieść. Zabieram ją na zewnątrz, wychodzę powoli, by jej nie przestraszyć. Obejmuje mnie ramionami, wtula łysą głowę w moje ciepłe ubrania. Zakładam na nią kaptur, by nie przemarzła.
     Minęło pięć minut. Policja jest minutę drogi stąd. Idę coraz szybciej. Słyszę, jak dziewczynka zaczyna płakać. Szok minął, docierają do niej wszystkie wydarzenia.
     - Zaraz będziemy na miejscu. Będziesz mogła coś zjeść i się przespać, jeśli tylko będziesz chciała - uspokajam ją. Trzęsie się, nie wiadomo czy przez zimno, czy strach, a może i to i to. 
     Zmierzam w stronę domu May. Zostawiam za sobą ślady, ale padający coraz gęściej śnieg szybko je zakrywa. Myślę tylko o tym, co zrobię, gdybym dotarła na miejsce. O prysznicu, który mi się należy. Ale nie będzie mi to dane. Jest jeszcze jedna sprawa, nie cierpiąca zwłoki. Pewien nieznośny chłopak z zapędami samobójczymi. Damian.

     Przykładając sobie lód do głowy, ruszyłam do skromnego salonu. May siedziała na sofie i piła kawę. Na jej kolanach głowę ułożyła dziewczynka, którą wyciągnęłam z wieloletniego koszmaru. Przebrana w świeże ubrania, otulona kocem i kapturem naciągniętym na łysą głowę. Miała zamknięte oczy i chyba po raz pierwszy od dawna spała spokojnie.
     Nie było już miejsca, więc po prostu usiadłam na podłodze, przy ścianie. Przycisnęłam mocniej worek z lodem do głowy. Zawsze pomagało mi to uspokoić się po walce. To, albo Jason. Ale jego już nie było, po tym jak zostawiłam go samego w łóżku rankiem. Zastanawiało mnie, czy to w ogóle go przejęło. Zwykle po czymś takim zachowywał się, jakby nawet nie zauważył. Nie wiedziałam dlaczego, ale pod jakimś względem tym razem było inaczej.
     - Jak ona się ma? - spytałam, tylko po to, by w końcu przerwać ciszę. May wzruszyła ramionami.
     - Fizycznie nieźle, psychicznie - nie mam pojęcia. Przetrzymywali ją od trzech lat.
     Pogłaskała dziewczynkę delikatnie po ramieniu. May potrafiła być zadziwiająco wrażliwa, jak na zawód, w którym siedziała. Znana była jako twarda kobieta z porządnymi znajomościami, która nie tylko zszyje cię po bójce, czy wyciągnie kulę z nogi, po tym jak goniła cię policja. Potrafiła też załatwić niezłą robotę.
    - Od kiedy sekta Czwartej Kości porywa dzieci? - zaciekawiłam się. Podciągnęłam kolana i oparłam o nie brodę. May odstawiła kubek na stolik, uważając, by nie zbudzić dziewczynki.
     - Kto wie. Zawsze to robili, ale nigdy w Gotham. To banda tchórzy, fanatyków. Sikali w portki na samą myśl o Batmanie, nie mówiąc już o naszym półświatku - prychnęła z pogardą. Poprawiła swoje jasnobrązowe loki związane w kucyk. - Podają im jakiś środek, który przemycili z Indii. Wypadają po nim włosy, a człowiek zaczyna wariować. Na dzieci działa szczególnie mocno. Pojęcia nie mam po co to robią, ale krąży plotka, że sprzedają je potem gdzieś w Blüdhaven na czarnym rynku.
    - Idiotyczne - skomentowałam tylko. Cała ta historia tłumaczyła tylko, dlaczego dziewczyna nie ma włosów. Nie wyglądała jednak na obłąkaną. Sekta Czwartej Kości zawsze trzymała się gdzieś w cieniu, handlowała prochami i innymi podejrzanymi środkami psychoaktywnymi. Byli niczym rozpleniająca się zaraza. Po tym jak półtora, albo dwa lata temu, nieźle urządziłam ich przywódcę, zostałam oficjalnie wpisana na czarną listę. Niewiele sobie z tego robiłam, bo nie stanowili żadnego realnego zagrożenia. Banda naćpanych idiotów.
     - Co z nią zrobisz? - kiwnęłam na śpiącą dziewczynkę. May westchnęła i pokręciła głową.
     - Pewnie zajmę się nią przez jakiś czas. Potrzebuje trochę spokoju i stabilizacji, tak myślę - zastanawiała się na głos. Rzuciła mi podejrzliwe spojrzenie. - Chyba nie chcesz jej zabrać do Ligi?
     - No coś ty - zaprzeczyłam od razu. - Nawet mi to przez myśl nie przeszło!
     May parsknęła śmiechem, zanim zdążyła się opanować. Przez przypadek obudziła śpiącą łysą królewnę. Dziewczynka podniosła się do siadu właściwie od razu i znów dotknęła łańcuszka z kamieniem, który miała na szyi.
     - Hej, kwiatuszku, jak spałaś? - odezwała się słodkim głosem May. Spojrzała na jej twarz i w oczy, a dziewczynka pozwoliła się obejrzeć. Gdy tylko stwierdziła, że wszystko jest okej, pozwoliła się jej odsunąć.
     - Dobrze - odpowiedziała cicho, jakby bała się mówić głośniej. Rozejrzała się wokół, śledząc wszystko swoimi brązowymi oczyma. Zatrzymała się na mnie i lekko uchyliła usta. Uśmiechnęłam się lekko i wstałam, by odnieść worek z lodem do kuchni.
     - Będę spadać, May. Muszę jeszcze znaleźć Damiana - przewróciłam oczyma, a May znów się zaśmiała. Przeszłam przez krótki korytarz i rzuciłam worek na blat, byle gdzie. Wzięłam po drodze moją skromną torbę z rzeczami spakowaną wcześniej i przerzuciłam sobie przez ramię. Wróciłam do salonu. May nadal siedziała na sofie, ale dziewczyna stała przy półce z bibelotami, które gromadziła May. Oglądała kulę z padającym wewnątrz śniegiem.
     - Trzeba go odprowadzić do domu, co? - May spojrzała na mnie przez ramię.
    - Tak jakby - potaknęłam, ciągle patrząc na zakapturzoną istotkę o brązowych oczach, które z fascynacją śledziły sztuczne płatki śniegu.
     Zrobiłam coś dobrego? Zawsze w to miałam wierzyć. Cel uświęca środki, tak mówił zawsze Ra's. Słowo mistrza jest prawdą, tak z kolei mówili moi inni nauczyciele. Zabiłaś - podpowiadało sumienie, uśpione przez tysiące ćwiczeń. Ignorowałam te głosy. Tylko istniały. Zawsze ostateczne słowo miałam ja. Tak przynajmniej sądziłam.
     Zamknęłam na krótki moment oczy, po czym ruszyłam w stronę drzwi wyjściowych. Gdy nacisnąć klatkę, ktoś z drugiej strony to zrobił. Z zaskoczeniem odsunęłam się do tyłu. Do środka wpadło zimne powietrze styczniowej nocy.
     Patrzyłam mu prosto w oczy przez zaledwie sekundę, bo chwilę później dobiegł do mnie wrzask. Odwróciłam się gwałtownie w stronę jego źródła. May już była przy dziewczynce, obejmującej łysą głowę posiniaczonymi dłońmi. Zaciskała oczy i wrzeszczała tak głośno, jak mało który dorosły by potrafił. Zrzuciłam torbę na ziemię i zostawiłam niespodziewanego przybysza w drzwiach, po czy podbiegłam do May, tulącej dziewczynkę do siebie.
     - Co jest? Dlaczego tak krzyczy?!
     - Nie wiem! - May nadal próbowała ją uspokoić. Chwyciłam dziewczynkę za brodę i zmusiłam, by otworzyła oczy. Nic to jednak nie dało. Wrzeszczała jak opętana, a po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. May poleciała do innego pokoju po jakiś środek uspokajający, a ja sama nie wiedząc co robię, przytuliłam łysą głowę dziecka do siebie. Mogłabym przysiąc, że czułam jak głowa jej pulsuje, jakby krew chciała ją wysadzić od środka.
     May podała jej środek usypiający, a potem zaniosła do własnej sypialni. Przesunęłam dłońmi po twarzy, chcąc zrzucić z siebie szok. Nie miałam pojęcia, co się właśnie stało. Nadal siedziałam na podłodze, a moja torba leżała przed otwartymi drzwiami.
     Wszedł do środka. Miał na sobie tą samą kurtkę co wtedy, w parku. Trzymał pod pachą jakąś teczkę i wyglądał na tak samo zdziwionego całym zajściem, co ja. Spojrzałam na niego groźnie.
     - Co ty tu robisz, dzieciaku? Życie ci niemiłe?
     Richard patrzył prosto na mnie. Miał zaróżowioną twarz, jakby spędził na zimnie sporo czasu. Czarne kosmyki włosów sterczały mu na wszystkie strony, co strasznie mnie rozzłościło. To było głupie, ale poczułam do niego niekontrolowaną nienawiść tylko dlatego, że on miał włosy, a tamta dziewczynka porwana przez sektę, nie.
     - Szukałem cię. Muszę z tobą porozmawiać - wykrztusił w końcu. Zatkało mnie tak bardzo, że przez kilka sekund patrzyłam na niego z osłupieniem. On? Rozmawiać ze mną?
     - A co to, jestem twoją koleżanką? - podniosłam się z podłogi. Przekrzywiłam głowę i spojrzałam na niego litościwie. - Nie wierzę, że Jason nadstawia pleców za takiego bezmyślnego smarkacza.
     Nagle w jego postawie pojawiła się odwaga. Przystąpił z nogi na nogę, jakby w zniecierpliwieniu, po czym podał mi teczkę. Spojrzałam najpierw na jego wyciągnięta dłoń, a potem prosto w oczy. Był zdecydowany, nie można mu tego odmówić. Podeszłam bliżej i wręcz wyszarpnęłam mu ją z ręki.Wsadził dłonie na powrót do kieszeni kurtki.
     - Zamknij drzwi, ale nie myśl, że będziesz tu długo - rzuciłam do niego, przewracając papiery w teczce. Posłuchał. Jednym okiem patrzyłam na kartkę, a drugim na niego. Obserwował mnie i czekał. Ale na co?
     Były tam moje zdjęcia, zrobione jeszcze za czasów szkolenia, takie do których nie powinien mieć dostępu. Wszystkie moje dane, grupa krwi, data urodzenia, godzina, nawet szpital. Zmarszczyłam brwi, nie chcąc w to uwierzyć. Wszystko się zgadzało. Wszystko poza tym, że podano tam nazwiska moich rodziców. Mary. John. Grayson.
     - Skąd to wziąłeś, do cholery? - warknęłam ze złością. Nigdy nie dowiedziałam się, kim byli moi rodzice, nawet mnie to nie obchodziło. Ra's utrzymywał, że nie ma o mnie danych w żadnym szpitalu w Gotham i okolicach.
     - Część papierów to twoje dane z Ligi. Zgadzają się z tym, co napisano w akcie urodzenia...
     - Przecież widzę - parsknęłam z niecierpliwością, zaciskając palce coraz mocniej na teczce. - Pytałam, skąd wziąłeś ten akt urodzenia.
     Richard przełknął ślinę, a w jego oczach pojawił się przebłysk strachu. Może i miał trochę odwagi by tu przyjść, ale nie na tyle dużo, by patrzeć mi w twarz.
     - Znalazłem w rzeczach moich rodziców - powiedział. Tak o prostu. Jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.
     Cisnęłam teczkę z całą jej zawartością na ziemię. Kartki rozsypały się na wszystkie strony. Richard zdążył się uchylić od mojej ręki, która miała zamiar chwycić go za kurtkę i przygwoździć do ściany. Ominęłam go jednak sprytnie, podłożyłam nogę i zwaliłam na plecy. Usiadłam na nim okrakiem i chwyciłam za kołnierz.
     - Kłamiesz. Chcesz mnie naciągnąć na to głupstwo, żeby zakuć w kajdanki i wsadzić do więzienia, tak? No już, przyznaj się - wycedziłam przez zęby. Richard patrzył na mnie ze strachem i złością wymalowaną na twarzy. 
     - Chciałbym, żeby tak było. Ale DNA się zgadza. - Szarpnął się i odrzucił moje ręce. Pozwoliłam mu się oswobodzić. Serce waliło mi jak głupie, a ja próbowałam zrozumieć tę niedorzeczną sytuację. Richard otrzepał swoje ubrania i przeczesał włosy palcami, próbując się uspokoić.
      Spojrzałam na niego. Fakt, mieliśmy ten sam kolor włosów i oczu, ale żeby od razu... Nie. To nie mogła być prawda. Taki zbieg okoliczności? Jason i ja znamy się z dzieciństwa, a obu ich adoptował Batman...
     Nagle wszystko wydarzenia ułożyły mi się w odpowiedniej kolejności, jak w filmie. Czy Ra's mógłby to zaplanować? Zabrać z ulicy mnie, Jasona specjalnie popchnąć w stronę Bruce'a? Wydawało się to strasznie naciągane, ale czego mogłabym oczekiwać po kimś, kto żyje ponad pięćset lat? Pozostawało tylko pytanie, dlaczego? Po co byłam potrzebna Ra's? Czy Batman mógł mu aż tak bardzo przeszkadzać?
     - Idź już - powiedziałam do niego. Richard zmarszczył brwi, jakby oczekiwał czegoś innego. Odchyliłam głowę do tyłu i wbiłam wzrok w sufit. Miałam już dość wrażeń jak na jeden dzień. - W niczym nie pomogłeś. Ani sobie, ani mnie. Nie mam pojęcia, co chciałeś tym osiągnąć, ale wszystko się tylko skomplikowało jeszcze bardziej. Odsunęłam się na kilka kroków do tyłu, nie spuszczając wzroku z jakiejś ciemniejszej plamki na białej farbie, którą obrałam sobie za cel.
     Czemu mnie to spotyka?
     - Nie wiesz jeszcze wszystkiego... - zaczął znów Richard.
     Nie dokończył. Spojrzałam na miejsce, w którym stał. Ciemna sylwetka odziana w maskę majaczyła gdzieś za nim. Poczułam, że do ust napływa mi krew. Zakrztusiłam się, wyplułam część na podłogę, ale wciąż czułam, że mam ją w gardle. Ból nie nadszedł. Po prostu upadłam na podłogę, nie mogąc oddychać, czując, że moje ciało drętwieje.
     - Trzeba było odejść, gdy miałaś szansę - odezwał się męski baryton.
     Slade.
     Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłam przed utratą świadomości był Richard, upadający bezwładnie. Leżałam wśród własnej krwi, a nieprzyjemny trzask kości towarzyszył mi później nawet w ciemnościach.



Tak. Czas teraźniejszy użyty we fragmencie z Megan był celowy. Uprzedzając ewentualne uwagi :)

PS. To jeszcze nie koniec, nie bójcie się >:D

6 komentarzy:

  1. Wow. Mam nadzieję, że Megan nic się niestało. Ciekawi mnie też, jaki spisek uknuła Talia. Żal mi jej trochę, omal co nie straciła dziecka, a ojciec każe jej składać jakieś chore obietnice. Wracając do Megan, uwielbiam jej relacje z Jasonem, ciekawe jak zareaguje na wieść o tym, że Meg jest siostrą jego przyrodniego brata.
    Dziękujmy internetom, że to jeszcze nie koniec. Żegnam się i życzę duuuuużo weny, ale i tak jestem obrażona, za zakończenie w takim momencie:(

    OdpowiedzUsuń
  2. Jejuuuu!!! Się działo! Prawda wreszcie wyszła na jaw! Reakcja Megan, bezcenna. Choć fragment z Talią chyba najbardziej mi się podobał :D Już nie mogę się doczekać nexta ;-)
    Pozdrawiam i weny życzę ;-)
    ***Niki***

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Daaaajcie mi nowy rozdział. Bo umrę. Żegnaj świecie na tyle okrutny by nie dać mi nowego rozdziału od tak długiego czasu. Chcesz mojej śmierci Meg? Naaaaapisz coś. Nie daj mi umrzeć!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój Boże do czego to doszło żeby mnie śmiercią szantażować :O
      W tym tygodniu będzie na 99% ;D

      Usuń